Od wellnessu do perfekcji
Po trzydziestce-piątce każda wzmianka o wieku jest przypomnieniem, że koniec życia jest prawdopodobnie bliżej, niż jego początek - pisze Sontag. Co należałoby zrobić w ostatnich miesiącach młodości?
Dziś, kiedy wydłużyliśmy oczekiwany czas życia, granica niewidzialności przesuwa się o kolejne 5, a może nawet dziesięć lat, ale myśli o przemijaniu zaczynają pojawiać się zdecydowanie wcześniej, przynajmniej w mojej głowie. I tak, jak chcąc przechytrzyć dżina, w pierwszym życzeniu pragnie się poprosić o nieskończoną liczbę kolejnych, tak w domniemanych ostatnich momentach młodości najbardziej natarczywą staje się myśl o tym, by ją magicznie przedłużyć. Tuż potem nadchodzi bardziej przyziemna refleksja: co zrobić, by z jeszcze przez chwilę uprzywilejowanej pozycji uczynić swoje przyszłe życie łatwiejszym, lepszym? W tym przełomowym momencie czytam na zmianę Do perfekcji i Ewangelię wellnessu i po raz kolejny wpadam w pułapkę bezradności.
Kilka dni spędzonych w Berlinie osadza mnie jeszcze głębiej w głośnej powieści Vincenzo Latronico, okrzykniętego George’m Pereciem naszych czasów. Podobnie jak kiedyś Rzeczy, Do perfekcji jest wnikliwą obserwacją bolączek i marzeń współczesnych autorowi młodych ludzi. Bohaterowie Latronico także są dość bierni i brakuje im wyrazu, ale w swojej przezroczystości jeszcze silniej uwydatniają demaskowane na kolejnych stronach schematy. Anna i Tom prowadzą odrealnione życie, w którym nikt nie pracuje jako taksówkarz, czy nauczyciel, a wszyscy spędzają czas w kafejkach z szybką siecią i galeriach sztuki, które stanowią zarazem scenę, jak i centrum życia społecznego. Gonią za zachwytem, który nieustannie im unika, szczęście zawsze czai się tuż obok, trzeba zrealizować jeszcze tylko jedno marzenie, przeżyć to zmieniające życie wyjątkowe doświadczenie, pojechać w ostatnie miejsce, dołożyć brakujący element do idealnej wizji siebie.
Czym jest perfekcja według Latronico? To życie, w którym wiosną i latem pija się kawę na balkonie, korzystając ze wschodu słońca, przeglądając nagłówki “New York Timesa” i social media, podlewa się rośliny doniczkowe w ramach rutyny, która przewiduje również jogę i śniadanie na bazie pestek i zbóż. Pracuje się na laptopie, ale raczej w rytmie malarza niż urzędnika - chwile intensywnej koncentracji przy biurku przeplatane są spacerami, wideorozmową z kolegą, który proponuje nowy projekt, wymianą krótkich wiadomości na chacie, wypadem na biobazarek obok domu.






A jak próbujemy perfekcję osiągnąć? Oczywiście nieustanną i intensywną pracą nad sobą, którą traktujemy jako sens życia. Wellness jest naszą ewangelią przybliżającą do osiągnięcia ostatecznego celu. Tomasz Stawiszyński oświecił mnie już kilka lat temu, kiedy po raz pierwszy uciekałam od bezradności, że to klasyczny neoliberalny manewr - przenieść cały ciężar na jednostkę, jej prywatne wybory, wytworzyć w niej poczucie, że jest kowalem własnego losu, że jest w pełni odpowiedzialna za kształt swojego życia, za swoje położenie w hierarchii społecznej, za swój sukces albo porażkę. Rina Raphel w najnowszym reportażu zupełnie niezależnie kontynuuje tę myśl i osadza ją w świecie dbania o siebie:
Branża wellnessu wypełniła lukę stworzoną przez nierealistyczne oczekiwania, które nas przytłaczają. Dbanie o własne potrzeby miało być ratunkiem, wybawieniem od zła stresu. Lecz kurs medytacji nic nie da, jeśli przyczyną jest toksyczne miejsce pracy. Apka fitnessowa nie rozwiąże problemu nierównego podziału prac domowych w twoim małżeństwie; żelki z wyciągiem z konopii nie wyegzekwują lepszego programu opieki nad dziećmi; sole do kąpieli nie zatrzymają wieczornej nawały mejli z pracy. Kupuj cokolwiek, co poprawi ci nastrój - ale miej świadomość, że to krótkoterminowe plastry, które na dłuższą metę nie przyniosą wybawienia. Metody wellnessu pomagają; problem w tym, że sprzedaje się je publice, jako cudowne panacea.
Cudownych panaceów na problemy systemowe nie ma, ale wellness stało się plasterkiem, który przyklejamy na wszystko, co nas przytłacza. Jogą przykrywam brak pewności siebie spowodowany przez nierealistyczne standardy piękna i kult młodości, medytacją zagłuszam wiadomości o okrucieństwach i kolejnej skrajnej prawicy wygrywającej wybory, setnym burpee udowadniam sobie, że panuję nad swoim życiem mimo braku stałego dochodu, bo jestem przecież w idealnej i pożądanej pozycji kreatywnego freelancera, swojej własnej szefowej i do tego jeszcze - przez chwilę - jestem młoda.
Wciąż nie ma też recepty na wieczną młodość. Pijąc francuskie pét-naty i czeski sok z brzozy ze znajomymi młodszymi o pięć lat, uspokajam ich, że stresujący wiek nie nadejdzie jeszcze co najmniej do 35-ki. Mają przed sobą mnóstwo czasu bez wykluczeń i troski o przyszłość. Strach o brak rozwiązań na plany emerytalne w epoce najwyższego niżu demograficznego mogą odłożyć o kolejne pół dekady. Oddychają z ulgą i wyrażają nadzieję, że kiedy odroczona starość nadejdzie, wrócę do nich z kolejną rewelacją pozwalającą nam dalej być młodymi, bez końca prowadzić perfekcyjne życie.
Jesteśmy rozedrgani w tej perfekcji, każda rysa na wizerunku, o który z taką dbałością dbamy, powoduje małe końce świata. Zamiast żyć, porównujemy perfekcje do siebie i zastanawiamy się, jak nasza wypada na tle innych i jak bardzo musimy przyspieszyć, by dotrzymać tej wyimaginowanej zbiorowości. Tak naprawdę żadne z nas nie ma pojęcia, jak rozwiązać problemy systemowe i zapewnić sobie względne bezpieczeństwo, które pozwalałoby nam spokojnie spać, więc dalej biegniemy do celu w najmodniejszych butach, na najlepszych rowerach pedałujemy do mety, która ciągle migocze w oddali zachęcająco, ale nigdy nie zbliża się wystarczająco, by jej dotknąć. Pewnego dnia budzimy się zbyt zmęczeni by dalej pędzić i to zawsze jest ten moment, w którym tracimy społeczną przydatność, mija nasza data ważności. Jak zatrzymać ten wyścig, gdzie można oddać numerek, pobrać wodę i batoniki?
Najstarszy z bohaterów kojącego filmu Gaucho Gaucho zapytany o to, co by zrobił, gdyby znów miał 25 lat, odpowiada bez zastanowienia: wędrowałbym, żył po swojemu, wykorzystał wszystkie szanse. Zamiast szukać sposobów na wieczną młodość próbuję żyć nieidealnie. Zatrzymuję się w środku biegu, żeby zrobić coś nieodpowiedzialnego, coś śmiałego, coś niezapomnianego, jak przystało na te dwa ostatnie przydziałowe młode miesiące szczęśliwie przypadające na czas wakacji.